piątek, 22 stycznia 2016

Przełomy Missouri (1976) - recenzja

Dolina Missouri, XIX wiek. Jak w każdym miejscu na świecie, najcenniejszą częścią dobytku każdego człowieka mieszkającego na wsi jest koń - zwierzę, które jest podstawowym środkiem lokomocji oraz bardzo pomaga podczas pracy w polu. Jego wartość rynkowa jest wysoka, a wszystko, co drogie, przyciąga złodziei. Koniokradowie są prawdziwą zmorą tej spokojnej okolicy - dopiekają miejscowym ranczerom tak bardzo, że jeden z nich postanawia sięgnąć do kieszeni i wynająć "detektywa" - tępiciela wszelkiej maści złoczyńców, Roberta Lee Claytona (Marlon Brando). Clayton, kierując się jedynie domysłami, rozpoczyna swoje "śledztwo" wymierzone w bandę Toma Logana (Jack Nicholson) - człowieka, który podaje się za spokojnego farmera. 


Wiele osób klasyfikuje "Przełomy..." w kategorii anty-westernu. Oto mierzą się ze sobą koniokrad i zabójca do wynajęcia - w pojedynku stojący po przeciwnych stronach barykady, ale w gruncie rzeczy nie do końca wiadomo, kto po jakiej. Bohater grany przez Brando jest fachowcem z krwi i kości, ale jednocześnie strasznym dziwakiem, postacią tak tajemniczą, że przez większą część filmu trudno jest go rozgryźć. Nieco inaczej sprawa ma się z kreacją Nicholsona - pomimo parszywej profesji, jaką się para, Logan przedstawiony jest raczej jako postać pozytywna, co, jak już wspomniałem, klasyfikuje "Przełomy..." jako anty-western - film cechujący się zupełnie innym podejściem do kwestii dobra i zła, tak wyraźnie zarysowanej w klasycznych westernach. 
W roku 1976 nazwiska Nicholsona i Brando były rynkowymi hegemonami, gwarantami naprawdę ciekawego kina. Dwaj laureaci Oscarów dla najlepszych aktorów pierwszoplanowych (Brando miał już wtedy dwie statuetki) postawieni naprzeciw siebie w filmie o niełatwej tematyce. Moje oczekiwania były dość spore, liczyłem na konkretną historię i świetne kreacje, w końcu miałem do tego prawo. Jak wyszło?
Jak już mówiłem, postać grana przez Nicholsona jest kontrastem sama dla siebie. Chyba najbardziej znienawidzony rodzaj przestępców w ówczesnym świecie - koniokrad - który jednak nie jest uosobieniem zła, wręcz przeciwnie, jest bardziej "ludzki" od swojego przeciwnika, zarozumiałego, aroganckiego, wręcz narcystycznego Claytona, który, pomimo całego swojego dziwactwa, jest bardzo skuteczny w tym, co robi - cechuje go brutalność i bezwzględność - to facet, którego raczej nie da się lubić.


Takie postawienie sprawy zmusza aktorów do wykazania się prawdziwym talentem. I nie sprawiają oni zawodu - zarówno Nicholson, jak i Brando, stanęli na wysokości zadania i odwalili kawał dobrej roboty. Rok po "Locie nad kukułczym gniazdem" Jack podtrzymał dobrą passę świetnych postaci pierwszoplanowych, Brando również powrócił do klimatów westernowych w wielkim stylu - a trzeba przyznać, że trochę się w takich filmach nagrał - w 1961 po raz jedyny w karierze stanął także po drugiej stronie kamery i wyreżyserował "Dwa oblicza zemsty", dzieło pod pewnymi względami bardzo do "Przełomów..." podobne. Jako ciekawostkę można podać, że Brando i Nicholson znajdowali się na planie filmowym razem tylko przez jeden dzień. 
Zdjęcia czynią przełomy Missouri ("przełomy" celowo napisane z małej litery) jednym z bohaterów filmu - są nastawione na pokazanie krajobrazów i potężnych przestrzeni, których przecież w Montanie nie brakuje. Pomaga to w kreowaniu klimatu filmu - zarówno wtedy, kiedy banda udaje się do Kanady na rabunek i pokazana jest jej długa wędrówka, jak i podczas pobytu Nicholsona na farmie - zawsze specjalnie w kadrze uwzględniona jest okolica, pomimo obecności innych ludzi tak naprawdę pusta, nieprzyjazna. W XIX wieku ziemie położone dalej na zachód były jeszcze nie do końca poznane, społeczność osiedlona niedaleko przełomów żyła więc na skraju dziczy, i należało to podkreślić.
Trzeba przyznać, że historia trzyma widza w napięciu. Do samego końca scenarzyści nie dają nam choćby malutkiej wskazówki co do tego, kto wygra, nie próbują też manipulować widzem wielkimi zwrotami akcji - historia jest opowiedziana kompletnie, bardzo ciekawie, zrozumiale. Scenariusz można śmiało określić mianem dobrej roboty.
Zatem - czy anty-western zdaje egzamin? Jak najbardziej. I choć, wbrew pozorom, "Przełomy..." nie były jakimś powiewem świeżości w tym gatunku (już w latach 60. pojawiały się dzieła, które wyłamywały się ze schematu), warto jest rzucić na nie okiem. Skłaniają do tego nazwiska czołowych aktorów, rozległe krajobrazy Montany i fakt, że film może czegoś nauczyć. Czego? Tego musicie już dowiedzieć się sami.

OCENA: 8/10
    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz