piątek, 15 stycznia 2016

Mississippi w ogniu (1988) - recenzja

Dwaj agenci FBI przybywają do pewnego miasteczka na południu Stanów Zjednoczonych, aby rozwikłać zagadkę zniknięcia dwóch działaczy broniących praw człowieka i jednego afroamerykanina. Praca w miejscu tak głęboko podzielonym rasowo nie należy do najłatwiejszych - wszechobecna niechęć miejscowych do obcych daje o sobie znać na każdym kroku. Sprawę dodatkowo komplikuje fakt, że współpracować nie chce nawet lokalna policja.


Każde społeczeństwo powinno uczyć się na własnych błędach. Lata 60. były dla Ameryki ciężkim okresem, o którym teraz wiele osób wolałoby zapomnieć. Powstało mnóstwo filmów pokazujących to, jak toczyło się wtedy życie. I choć dzisiaj zawarte w nich obrazki mogą szokować, najczęściej pokazują prawdę - nie inaczej jest z "Mississippi w ogniu". To dosyć ciężka historia, bo nie ma tu miejsca na żadne upiększenia - przede wszystkim dlatego, że film po części jest oparty na prawdziwych wydarzeniach. 
Na amerykańskiej prowincji ręka rękę myje - miejscowa policja daje ciche przyzwolenie na liczne prowokacje i ataki Ku-Klux Klanu. Od samego początku widać, że niektórzy z funkcjonariuszy wiedzą, co zaszło w noc zniknięcia trzech chłopaków - ponieważ jednak kryje ich "góra", FBI niewiele może zrobić. 
No właśnie, FBI. Sprawą kieruje agent Ward (Willem Dafoe) - oddelegowany trzy lata wcześniej z Departamentu Sprawiedliwości urzędnik, wykonujący wszystko zgodnie z procedurą biura, słowem: służbista. Jego partnerem jest doświadczony agent Anderson (Gene Hackman) - stary wyjadacz, pochodzący z Mississippi, twardy gość, który ma nieco inne spojrzenie na sprawę od młodszego przełożonego. W przypadku bohaterów mamy klasyczne zestawienie wyznawcy regulaminów i faceta, dla którego jedynym regulaminem jest siła. Zabieg ten sprawdza się dobrze, bo zarówno Dafoe, jak i Hackman stanęli na wysokości zadania. Błyszczy tutaj szczególnie Hackman - sceny z jego udziałem są najbardziej dynamiczne, podczas gdy ujęcia z Dafoe charakteryzują się nieco spokojniejszym podejściem do sprawy - smaczek, który miał dodatkowo podkreślić różnice między głównymi bohaterami. 
Mało kto wie, że film ten zdobył Oscara w 1989 roku za najlepsze zdjęcia. W swojej kategorii pobił m.in. "Rain Mana" i "Tequila Sunrise". "Mississippi..." było również nominowane w sześciu kategoriach, w tym m.in. za najlepszy film. Dziwi więc nieco fakt, że dzieło Parkera zostało tak naprawdę zapomniane - na Filmwebie obejrzało go zaledwie 8,8 tys. osób. 
Ale wróćmy do Oscarowych zdjęć. Ciekawe ujęcia widoczne są szczególnie wewnątrz jadącego samochodu - w kilku przypadkach kręcone są bezpośrednio zza pleców aktorów. Wygląda to naprawdę świetnie i dodaje scenom dynamizmu, tak niezbędnego np. podczas montowania pościgów. 
Klimat filmu jest dodatkowo podbudowywany przez bardzo dobre udźwiękowienie - mowa przede wszystkim o scenach ataków KKK na członków czarnej społeczności - bez umiejętnie dobranej muzyki straciłyby one bardzo wiele na swojej sile. 
Ale najważniejsze w całym filmie jest to, co cenię najbardziej - historia. Jak wspomniałem, częściowo oparta na prawdziwych wydarzeniach z 1964 roku, jest bardzo zmyślnie opowiedziana. Ktoś może uznać, że karty zostają odkryte za wcześnie - cóż, moim zdaniem nie jest to prawdą. I choć nie mogę się specjalnie zagłębiać w główny wątek fabularny (przez wzgląd na spoilery), scenariusz opracowany w taki a nie inny sposób stanowi chyba największą zaletę filmu. "Mississippi..." jest dziełem bardzo ważnym dla Amerykanów. Budzące wiele kontrowersji w momencie wejścia do kin, zostało gdzieś zagrzebane. Nie wiem, czy było to celowe działanie, czy też po prostu filmy poruszające taką tematykę nie są już w cenie. Powstało wiele innych obrazów pokazujących przepaść dzielącą prawa białych i czarnych w latach 50. i 60. ubiegłego wieku, ale żaden nie wydaje mi się tak mocny i skłaniający do myślenia, jak obiekt tej recenzji. Alanowi Parkerowi należą się brawa, bo położył nacisk na to, na co powinno się go kłaść przy filmach mówiących o amerykańskim południu - na społeczność. W recenzowanej jakiś czas temu przeze mnie "Diabelskiej przełęczy" element ten kompletnie zaniedbano, co znacznie obniżyło jej ocenę. Kiedy porusza się taką tematykę, zobrazowanie relacji panujących na prowincji jest niezbędne i zawsze wyjdzie na dobre.
Po tysiącach filmów mówiących o tym, jak wspaniała jest Ameryka, musi powstać coś, co pokaże Stany od innej, prawdziwej strony. "Mississippi..." spełnia swoje zadanie - jest bardziej sugestywne od choćby "Czasu zabijania" Schumachera, nie boi się odpowiadać na trudne pytania i stanowi seans obowiązkowy dla wszystkich osób zainteresowanych południem USA.

OCENA: 8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz