poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Nocny strażnik (1994) - recenzja

Kopenhaga, lata 90. Martin, student prawa, podejmuje pracę w instytucie medycznym jako nocny stróż. Do jego zadań należy przede wszystkim robienie obchodów po podziemiach placówki, w tym po kostnicy. Od jakiegoś czasu w mieście grasuje morderca kobiet - kilkukrotnie podczas nocnych dyżurów Martina inspektor Wormer przywozi ciała następnych ofiar. Po jakimś czasie zaczynają dziać się dziwne rzeczy...

Wstęp brzmieć może jak zapowiedź jakiegoś zombie-horroru, ale wbrew pozorom "Nocny strażnik" to thriller z elementami kryminału. Głównym wątkiem fabularnym jest oczywiście sprawa zabójstw, choć tak naprawdę przez pierwszą część filmu nie dotyka ona głównego bohatera w sposób bezpośredni. 
Pierwsza połowa "Nocnego strażnika" to przede wszystkim kreowanie ciężkiego, momentami niemal horrorowego klimatu - oto młody chłopak siedzący w portierce w instytucie, otoczony przez labirynt pustych, ciemnych korytarzy. Bornedal uchwycił to, co dzieje się w umyśle człowieka położonego w takiej sytuacji - do gry wchodzi wyobraźnia. Pomaga w tym choćby taka błahostka, jak lampka alarmowa umieszczona w portierce - zapala się wtedy, gdy ktoś w kostnicy pociągnie za sznurek. Co to może znaczyć? Ano to, że przebywa tam ktoś żywy, czyli ktoś, kogo w tej chwili nie powinno tam być. Taki szczegół, taki detal, a tak skutecznie buduje napięcie. 
Druga część filmu to już czysty  thriller kryminalny, w którym wątek zbrodni jest rozbudowany i tak naprawdę do ostatnich chwil nie wiadomo, kto popełniał zbrodnie. Scenarzysta pogrywa sobie z widzem, kilkukrotnie wprowadza go w błąd, podsuwa wskazówki, które są ślepymi uliczkami. Intryga jest uknuta sprawnie i, tak, jak pierwsza połowa obrazu, trzyma w napięciu do ostatnich chwil. 


Film jest pełnometrażowym debiutem Nikolaja Coster-Waldau - znamy go choćby z roli Jamiego Lannistera w "Grze o Tron". Jako Martin wypadł przekonująco i, jak na debiutanta, sprostał swojej roli. Wydaje mi się jednak, że Coster-Waldau blednie nieco przy kreacji Kima Bodnii ("Most nad Sundem") - zagrany przez niego Jens, a więc najlepszy przyjaciel głównego bohatera, zapada w pamięć chyba najbardziej spośród wszystkich postaci. Trochę zwariowany, może trochę nadużywający alkoholu, ale lojalny i serdeczny kompan Martina - tak, Bodnia stanął na wysokości zadania i bez wahania mogę powiedzieć, że wysunął się tu przed szereg. 
Ale przede wszystkim o wyjątkowości filmu stanowi wspomniany już wcześniej klimat - autentyczna groza, choć przecież nie dzieje się nic nadprzyrodzonego, zmarli nie próbują wydostać się z kostnicy, duchy nie wałęsają się po korytarzach. "Nocny strażnik" pokazuje, jak działa ludzka wyobraźnia i jak wpływa na nią otoczenie rzeczy związanych ze śmiercią. 
Dzieło Bornedala kreuje nieco inny obraz kryminału, nie jest w tej dziedzinie typowym skandynawskim tworem, tempo jest szybsze, zagadka nie tak bardzo rozbudowana, choć widz również dochodzi tu do momentu, w którym ma poważne wątpliwości. Jeśli miałbym zaklasyfikować jakoś "Nocnego strażnika" orzekłbym, że raczej bliżej mu do kina amerykańskiego, ale trzeba powiedzieć, że czerpie z niego tylko najlepsze elementy. 


Wspominając jeszcze o Hollywood - Amerykanie oczywiście stworzyli remake duńskiego filmu. "Nocna straż" z 1997 roku (Ewan McGregor w roli głównej) jest podobno wierną kopią swojego pierwowzoru - mówię "podobno", gdyż nie miałem jeszcze okazji się z nią zapoznać i szczerze wątpię, czy to zrobię - po prostu nie mam po co. 
Pierwsze spotkanie z duńskim kinem mogę zaliczyć do udanych. "Nocny strażnik" to bardzo dobry film na niemal każdej płaszczyźnie, powiew oryginalności w tym nurcie, bo, nie oszukujmy się, każdy z nas, kto przeczytałby opis tego dzieła i nie wiedział nic poza tym, uznałby, że Bornedal zapewne stworzył następny horror. Rzeczywistość jest jednak inna - dostajemy thriller kryminalny z bardzo ciężkim klimatem, który zapada w pamięci na naprawdę długo. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz