niedziela, 8 lutego 2015

Kandydat (1972) - recenzja


Szczerze nie rozumiem ludzi, dla których amerykańskie filmy polityczne są nudne. Fakt, w zdecydowanej większości przypadków posługują się językiem, który dla zwykłego człowieka może być obcy (wszak nie każdy wie, co to np. "impeachment" czy kolegium elektorskie), ale, z drugiej strony, pokazują rzeczywistość, a więc to, co w kinie sprzedaje się najlepiej. 
Na "Kandydata" ostrzyłem sobie zęby od dawna. Z dwóch powodów: 
1) to film, którego akcja rozgrywa się podczas kampanii wyborczej, a więc chyba najciekawszego okresu w szeroko rozumianej polityce, 
2) gra tam Robert Redford.
"Kandydat" ukazał się miesiąc przed wyborami w Kalifornii. Plakat, który widzicie po lewej stronie, dał Billowi McKayowi, a więc postaci całkowicie fikcyjnej, głosy podczas kampanii wyborczej w czerwcu następnego roku. 



Dobra, przejdźmy do konkretów. Robert Redford gra tytułowego kandydata - Billa McKaya, który wbrew opisom na Filmwebie i TV4, rywalizuje w wyborach do SENATU, a nie na gubernatora stanu Kalifornia. Krótkie notki na tym serwisie oraz w telewizji podają jeszcze jedno przekłamanie - twierdzą, że wydawało się, iż McKay nie miał kontrkandydata. Otóż Bill od samego początku był postrzegany jako młokos, syn dawnego gubernatora stanu. Przyszło mu mierzyć się z republikańskim weteranem, od kilkunastu lat zasiadającym w Senacie Stanów Zjednoczonych. 
Fascynuje mnie rywalizacja partyjna szczególnie widoczna podczas wyborów. "Kandydat" doskonale tę rywalizację pokazuje, np. wtedy, gdy kontrkandydaci rzucają się jak sępy na płonące tereny Kalifornii, aby powiedzieć to, co akurat ludzie chcą usłyszeć. Pokazuje ciągłe przepychanki pomiędzy demokratami i republikanami, ciągłą walkę o czas antenowy i przemówienia. Przedstawia też podejście zwykłych, szarych obywateli do polityki i tego, kogo wybierają na swoich reprezentantów. 
Film dostał Oscara za najlepszy scenariusz oryginalny. Muszę przyznać, że Akademia przyznała go całkowicie zasłużenie. "Kandydat" nie pokazuje może tak brudnej strony polityki jak "Idy Marcowe" czy "House of Cards", ale i tak nie przedstawia walki wyborczej w dobrym świetle. Relacje między pracującymi w sztabie wyborczym ludźmi doskonale to pokazują - ciągła nerwówka, nieufność i, co tu dużo mówić, chciwość, momentami niemal odczłowieczenie. Szaleńczy pęd po władzę, który niszczy ludzi. 
Mimo wszystkich pozytywów i całej podbudowy filmu, zdarzały się momenty najzwyczajniej w świecie nudne. Chwile zastoju, które absolutnie nic nie wnosiły, kilka razy wręcz usypiały. Wówczas z pomocą przychodziła świetna muzyka Gene'a S. Cantamessy (Oscar za "E.T." w 1983) i Richarda Portmana (Oscar za "Łowcę Jeleni" w 1979). Panowie dostali nominację w kategorii "Najlepszy dźwięk", przegrali jednak z twórcami "Kabaretu". 
Na sam koniec zostawiłem sobie ocenę gry aktorskiej. Robert Redford zagrał... nieźle. Nie zawiodłem się na jego roli, ale nie było też tak dobrze jak choćby we "Wszystkich ludziach prezydenta". Gdybym  miał wystawić mu ocenę, dostałby solidną ósemkę. Pozostała część obsady... Melvyn Douglas (grający Johna McKaya, ojca Billa) zasłużył na ocenę podobną do tej, jaką otrzymał Redford. Reszta obsady nie przykuła specjalnie mojej uwagi ani niczym pozytywnym, ani niczym negatywnym. 
"Kandydat" to dobry film. Porządnie napisany, bez wodotrysków, oparty o ciekawą historię. Bywały jednak momenty, w których akcja wręcz się czołgała. To nie może nie wpłynąć na ocenę. Mimo wszystko, serdecznie polecam każdemu, kto interesuje się polityką.

"Dobrze napisany scenariusz i niezła gra aktorska z domieszką świetnego podkładu - to jest to, co lubi każdy fan dobrego, starego kina".
OCENA: 8/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz